Przed nami jeden z najbardziej oczekiwanych, i chyba jeden z najbardziej niespodziewanych zarazem, rewanżów w krótkiej historii mieszanych sztuk walki. Anderson Silva po raz drugi skrzyżuje rękawice z Chrisem Weidmanem – tym razem jednak z pozycji challengera!
Wejście smoka
Jako że mój pogląd na temat starcia obu zawodników nie zmienił się od czerwca choćby o jotę – porażka Brazylijczyka wręcz utwierdziła mnie przekonaniu, że moje założenia co do przebiegu walki miały solidne podstawy – nie będę silił się na pisanie kolejnego eseju o tym samym. Zarówno archiwalne “pod lupą”, jak i“sekcja zwłok” opisująca przyczyny porażki Silvy są do odnalezienia na naszej stronie. Niemniej tak wielki pojedynek wymaga przynajmniej wzmiankowego potraktowania piórem i grzechem na sumieniu publicysty byłoby zaniechanie tego obowiązku.
Zazwyczaj nie oglądam materiałów promocyjnych jakie co galę serwuje nam UFC, z autopsji wiem, że ta efektownie zmontowana propaganda potrafi skutecznie wpłynąć na osąd przedstawianych walk – nie można się zresztą temu zbytnio dziwić, taka już ich rola. W przypadku walki wieczoru UFC 168 było inaczej. Jako że nie planowałem pisać poważnej analizy tego starcia, które zresztą i tak miałem dość dokładnie przemyślane, przejrzałem sporo filmów zapowiadających Weidman vs. Silva 2– zarówno tych wyprodukowanych przez UFC, jak i tych amatorskich, montowanych przez fanów. Wróciłem do archiwalnych wywiadów, odświeżyłem sobie nawet “Like Water” – bardzo sprawnie nakręcony dokument opowiadający o przygotowaniach brazylijskiego mistrza do pojedynku z Chaelem Sonnenem.
Mimo że te specyficzne seanse nie powiedziały mi niczego, czego bym już nie wiedział, to zwróciły mą uwagę na jedną, dość ciekawą, rzecz – i chyba podpowiedziały temat niniejszego tekstu, który, swoją drogą, skierowany jest raczej wyłącznie do sympatyków brazylijskiego króla nokautu. W wielu wypowiedziach Andersona można usłyszeć, że w swoich walkach, w całej swojej karierze a nawet w całym swoim życiu, kieruje się filozofią sztuk walki. Czym jest owa “filozofia sztuk walki” i w jaki sposób mogła ona wpłynąć na postawę, jaką Silva prezentował w oktagonie? Postanowiłem przyjrzeć się tematowi nieco bliżej, i napisać ten tekst – jako mój ukłon w stronę jednego z najbardziej ekscytujących zawodników w historii tego sportu.
Andersona Silvę można było kochać bądź nienawidzić, z całą jednak pewnością nie można było wobec niego przejść obojętnie. Wynika to oczywiście z faktu, że na tle swoich rywali wyglądał miejscami niczym Lee w „Wejściu Smoka” – ośmieszał kolejnych oponentów, bądź co bądź mistrzów w swoich dyscyplinach, niczym uczniów z ledwie żółtymi pasami. Dominacja z jaką “Pająk” pokonywał jednego przeciwnika za drugim nie miała i nie ma do tej pory żadnego odpowiednika w MMA. Ani Georges St. Pierre, ani nawet Fiodor Jemelianenko nie dominowali w takim stylu w jakim robił to Silva podczas swojego marszu na szczycie wagi średniej – zakończonego porażką z Weidmanem na szesnastu zwycięstwach z rzędu. Na pewnym etapie kariery Brazylijczyka komentatorzy zastanawiali się nie nad tym, kto wygra zbliżający się bój, a w jaki sposób zrobi to Anderson. A ten, raz za razem, dostarczał im powodów do dalszych zachwytów. Można się głowić w jaki sposób Silva potrafił zaadoptować tak wiele nieszablonowych technik do MMA i stworzyć zeń śmiertelną broń. Można argumentować to ponadprzeciętnym talentem, świetnymi warunkami fizycznymi i pewnie jeszcze wieloma innymi czynnikami – z których każdy będzie prawdziwy. Patrząc jednak na to, w jaki sposób bokserskimi prostymi Silva znokautował Forresta Griffina, by kilka walk później posłać na deski Vitora Belforta frontkickiem – a walkę wcześniej poddać Sonnena balachą z trójkąta, nie można dojść do innego wniosku niż taki, że Anderson Silva jest w pełni świadom swojego arsenału: zarówno jego mocnych, jak i słabych stron. A ta perfekcyjna znajomość używanej przez siebie broni jest jednym z częściej podnoszonych warunków koniecznych do odniesienia sukcesu na polu walki.
Księga pięciu kręgów
Już w siedemnastym wieku w dziele swego życia, “Księdze Pięciu Kręgów”, najwybitniejszy szermierz Japonii, Musashi Miyamoto, pisał:
Aby rozeznać się w korzyściach, jakie płyną z poszczególnych rodzajów broni, należy wziąć pod uwagę okoliczności, czas oraz przeciwnika [...] Naginata na polu walki ustępuje miejsca włóczni yari. Włóczni używa się w pierwszej linii, glewie zaś na tyłach. Nawet dla tych, którzy w tym samym stopniu panują nad glewią i włócznią, włócznia jest wygodniejsza. Ale ani z włóczni, ani z glewii nie będzie korzyści, gdy miejsca jest mało. Są też nieodpowiednie do osaczania wroga [...] Ale nie wolno całej swojej miłości skierować na broń i przybory. Bo nadmiar jest tym samym co niedostatek. Nie naśladuj więc innych, rób co do ciebie należy i dbaj jedynie o to, by broń rycerska do twojej pasowała dłoni. – krąg ziemi, rozdział siódmy.
I mimo że powyższy cytat w dosłownym sensie skierowany jest do szermierki i walki z użyciem broni, można go bez trudu przypisać do walki wręcz. Każda technika, zarówno parterowa jak i stójkowa, niesie ze sobą odpowiednie możliwości, ale i odpowiednie konsekwencje. Cios prosty jest szybki i celny, ale stosunkowo słaby. Doskonale nadaje się więc na cios prowadzący – trudniej przekuć go w broń kończącą pojedynki. Sierpowy jest potężny, jednak pozostawia lukę w którą mogą wstrzelić się ciosy proste. Kopnięcie na tułów jest szybkie i mocne, często mniej sygnalizowane niż cios w to samo miejsce – jego wadą jest natomiast krótki okres czasu w którym zawodnik kopiący jest narażony na przechwycenie atakującej kończyny, co może skończyć się obaleniem. Podobnie w parterze: garda jest znakomitą pozycją dla speców od poddań – można przy jej pomocy bardzo szybko zakończyć pojedynek, jednak będąc z dołu jest się narażonym na ciosy z góry – a w szczególności łokcie.
Znajomość swojego arsenału, jego mocnych i słabych stron, i świadome dobieranie go do odpowiedniej sytuacji z pewnością cechowała Andersona. Nie jest to zawodnik, który przypadkowo wyrzucał ciosy na lewo i prawo licząc na to, że jeden z nich dojdzie celu. Był precyzyjny – atakował tylko wtedy, kiedy był pewien, że ruch okaże się skuteczny.
Tu dochodzimy do kolejnego elementu, na który nacisk kładzie ostatni prawdziwy samuraj – jak często określany jest Miyamoto. Kwestia rytmu walki jest według niego niezwykle istotna:
Rytm, któremu podporządkowane jest prawo walki, także bywa różny. Przewidzieć rytm, który za chwilę będzie najodpowiedniejszy. Wiedzieć, kiedy należy go zmienić. Uchwycić ten, który przyniesie trafne uderzenie, dogodnie zwalniając go lub przyspieszając. Odgadnąć czas, w którym czekanie ratuje, a wreszcie wiedzieć, w jakiej chwili należy pokazać plecy i postąpić wbrew zasadom [...] Zwróć więc baczną uwagę na to, co zostało napisane i dobrze hartuj w tym ducha i ciało. – księga ziemi, rozdział ósmy.
Kontrola rytmu walki, a więc kontrola pojedynku, jest jedną z tych rzeczy, które definiowały Andersona Silvę, kiedy znalazł się już w oktagonie. Zresztą za główny powód porażki z Weidmanem, czy słabszej dyspozycji podczas pierwszej walki z Sonnenem, Brazylijczyk podawał właśnie to, że w pewnym momencie stracił kontrolę na pojedynkiem – a więc rytm walki. Geniusz Silvy w tym aspekcie, wynikał z całą pewnością ze świetnej motoryki. Można uczyć się całymi latami poruszania w ringu, kontroli dystansu, uderzeń “na wstecznym” a na koniec dnia, podczas walki, być kilkukrotnie wolniejszym od stojącego naprzeciw zawodnika. I tak właśnie było w przypadku pretendentów do tytułu wagi średniej – stojący w opatentowanym oktagonie “The Spider” był po prostu o lata świetlne szybszy od większości z nich. Nie jest przecież tajemnicą, że Silva nigdy nie miał zapaśniczych obron na poziomie olimpijskim, a jednak mało komu udało się posadzić go na ziemi, bo większość prób obaleń Brazylijczyk stopował już w zarodku – odpowiednim poruszaniem się. Ale kontrola rytmu walki, to nie tylko odpowiednia praca nóg. To także ciosy wyprowadzane w tempo, a nawet swoisty ringowy taniec zapożyczony od Muhammeda Aliego. Coś, za co Silva wiele razy był krytykowany, jakoby nie doceniał swoich przeciwników; coś, co według wielu było przyczyną utraty tytułu mistrzowskiego.
Ale czy rzeczywiście tak było? Czy to ringowe “pajacowanie” jest objawem lekceważenia kolejnych rywali, niedoceniania ich umiejętności, próbą ośmieszenia… czy może po raz kolejny jest to jeden z elementów filozofii sztuk walki?
„Tanie” sztuczki
O Musashim powiada się, że nigdy nie obciął włosów, nigdy się nie wykąpał, nigdy nie ożenił, nigdy nie miał prawdziwego domu i dzieci. W siedemnastowiecznej Japonii, gdzie obowiązywał kodeks Bushido i żelazna etykieta stanu samurajskiego, taka postawa była niegodna dzierżonych za pasem dwóch mieczy – i już sama w sobie była dla adwersarzy Miyamoto wielką zniewagą. Zresztą to nie jedyny sposób w jaki szermierz doprowadzał swoich przeciwników “do mdłości” (Wiele rzeczy może doprowadzić do mdłości. Po pierwsze niestrawność żołądka. Po drugie lekceważenie wszelkich zasad. Po trzecie niespodziewane działanie– krąg ognia, rozdział trzynasty). Bardzo często stosowaną przez Miyamoto “sztuczką”, było spóźnianie się na pojedynek w efekcie czego, kiedy tylko Musashi zjawił się w ustalonym miejscu, zniecierpliwieni przeciwnicy z furią w oczach rzucali się do ataku – co szermierz skrzętnie wykorzystywał.
Do najsłynniejszego pojedynku siedemnastowiecznego samuraja doszło na niewielkiej wysepce Ganryū-jima, gdzie Miyamoto podjął wyzwanie Sasakiego Kojirō. Przyjęło się, że Miyamoto stanął naprzeciwko Sasakiego z palcatem wykonanym z wiosła łodzi, którą dostał się na wyspę. Kojirō poczuł ogromne lekceważenie ze strony rywala, który nawet nie miał zamiaru użyć do walki prawdziwej broni, w efekcie czego popełnił błąd za który zapłacił życiem.
Zresztą autor najbardziej znanego traktatu samurajskiego tak oto pisał o wytrącaniu rywali z równowagi:
A znów w pojedynczej walce, gdzie rządzi Prawo Małe, niezmiernie ważne jest najpierw pokazać przeciwnikowi swoją powolność, a następnie, atakując z szybkością i mocą, doprowadzić jego umysł do huśtawki tak, aby nie mógł już panować nad sytuacją. – krąg ognia, rozdział trzynasty
Śmiało chyba możemy założyć, że ringowy taniec Andersona Silvy był właśnie sposobem na odebranie przeciwnikowi psychicznej równowagi, na rozhuśtanie jego umysłu i doprowadzeniu do momentu, w którym popełni błąd. Można się zastanawiać, czy gdyby “Pająk” nie “pajacował” w walce z Weidmanem, to czy wynik pojedynku rozstrzygnąłby się na jego korzyść. Być może tak. Można jednak pytanie odwrócić i zastanowić się, czy gdyby w pozostałych walkach Silva walczył “na poważnie”, to wyniki tych walk zawsze byłby dla niego szczęśliwe? Czy gdyby Miyamoto na wyspie Ganryū-jima użył zamiast drewnianego kija tradycyjnej katany, to czy wówczas na pewno okazałby się lepszym szermierzem?
Oczywiście nikt nie jest w stanie odpowiedzieć na to pytanie, pewnym natomiast jest, że te wszystkie “sztuczki” Andersona były nierozerwalną częścią jego gry – podobnie jak ciosy proste i kopnięcia.
Jak woda
Określenie stylu walki Brazylijczyka również nastręcza nieco trudności. Oczywiście można określić go jako stójkowicza z dobrymi umiejętnościami parterowymi, jednak chyba nie przypadkowo dokument o przygotowaniach do walki z Sonnenem nazwano “Like Water” – od słów wypowiedzianych przez Bruce’a Lee, które zresztą otwierały całą produkcję:
Oczyść swój umysł, bądź bez formy – jak woda. Wlewasz wodę do kubka, przyjmuje kształt kubka. Wlewasz wodę do butelki, przyjmuje formę butelki. Wlewasz wodę do czajnika, przyjmuję formę czajnika.Woda może płynąć, ale może również kruszyć. Bądź wodą przyjacielu. – Bruce Lee: A Warrior’s Journey
Również Miyamoto nie bez przyczyny drugą część swojej książki nazwał mizu-no maki, “Krąg Wody” – jak pisze:
Woda, choć sama bezkształtna, przybiera kształt naczynia, w które ją wlano. Jest kroplą lub morzem rozległym. Woda ma kolor błękitu. Mając na myśli jej czystość wykładam w tym zwoju, na czym polega moja szkoła walki. – krąg ziemi, rozdział czwarty
Zresztą sama metafora wody, jako podstawowego, bezkształtnego, płynnego i elastycznego, przenikającego wszystko elementu, jest zaczerpnięta z taoizmu i innych prądów myślowych Dalekiego Wschodu. Czy styl walki Andersona był jak woda? – przybierający w danym momencie odpowiedni kształt. Zapewne nie, a przynajmniej nie do końca. Jego styl nie był doskonały, miał wiele ograniczeń. Można chyba jednak powiedzieć, i nie będzie w tym stwierdzeniu wiele przesady, że Silva dążył do doskonałości, by w ośmiobocznej klatce być niczym woda. Zresztą w sporej części swojej gry osiągnął zamierzony cel, stając się w pewnych aspektach zawodnikiem niemal doskonałym. Mimo, że dla przeciętnego widza uosobieniem fightera walczącego z kontry jest Lyoto Machida, to jednak bardziej wprawne oko bez wahania wskaże Andersona Silvę jako najlepszego counter-punchera w MMA. Ale co ważniejsze Silva nie był nigdy ograniczony atakiem swojego przeciwnika, bo posiadł rzadką dla walczących z kontry cechę, konstruowania własnych ataków. Dlatego, przynajmniej w stojąc na nogach, Brazylijczyk po części był “jak woda” wlewana do kolejnych naczyń – potrafił przybrać pożądany kształt w zależności od umiejętności prezentowanych przez oponenta.
Czy aby jednak na pewno Anderson Silva znał traktaty największych myślicieli świata sztuk walki i świadomie wprowadzał zawarte w nich idee do własnego stylu walki – do własnego życia? Czy czytał “Gorin-no Sho” – największe dzieło samuraja, który jako jeden z nielicznych brał udział we wszystkich trzech wielkich bitwach feudalnej Japonii (w Fushimi, Gifu, a także pod Sekigaharą) oraz uczestniczył w oblężeniu zamku w Osace? Czy zapoznał się z innymi dziełami wybitnych praktyków i teoretyków? I w końcu, czy powyższa interpretacja jest interpretacją właściwą?
Nie odpowiem na to pytanie – niech każdy spróbuje zrobić to we własnym zakresie. Napisałem ten tekst, aby wyrazić swój podziw dla jednego z największych współczesnych mistrzów sztuk walki. Nie mam wątpliwości, że gdyby Silva urodził się kilka wieków, a może choćby kilkadziesiąt lat wcześniej, to dziś opowiadano by o nim legendy – jak o Masutatsu Oyamie, Ip Manie, czy choćby Morijim Mochidzie.
Pozostaje mi jeszcze wyjaśnić, dlaczego w tekście użyłem formy przeszłej? – kiedy Silva ciągle jest aktywny sportowo. Zrobiłem to nie bez powodu. Niezależnie od przebiegu sobotniej walki, niezależnie od jego dalszych poczynań – czy wzorem wielu znakomitych mistrzów rozmieni swe imię na drobne, czy odejdzie w glorii chwały na zawodniczą emeryturę – chcę zapamiętać Andersona Silvę przez pryzmat najlepszego etapu jego kariery: od pokonania Chrisa Lebena na UFC Fight Night 5, aż po dzień utraty pasa mistrzowskiego z rąk Chrisa Weidmana… a teraz nie pozostaje mi nic innego, jak trzymać kciuki za to, by w sobotę mistrz wrócił na należący do niego tron!