Quantcast
Channel: Cohones » Forum: Newsy MMARocks.pl - Recent Topics
Viewing all articles
Browse latest Browse all 4630

Jakub Bijan on "Kartka z pamiętnika: UFC Fight Night 38"

$
0
0

02 Arena London 001 Kartka z pamiętnika: UFC Fight Night 38

Pamiętający jeszcze rzymską clasis Londyn jest obecnie największym miastem Unii Europejskiej, a także trzecim co do wielkości miastem kontynentu – po Moskwie i Stambule. Paryż, pod względem liczby ludności, został przez stolicę Anglii prześcignięty już w wieku XVIII, a podczas dziewiętnastowiecznej rewolucji przemysłowej Londyn był jedną z najszybciej rozwijających się metropolii świata. Dziś owo finansowe centrum globu – czego fundamenty na początku w. XIX położył Nathan Mayer Rothschild („Kto trzyma w ręku równowagę świata? […] Czy cień szlachetnej odwagi Bonapartego? Nie, Żyd Rotszyld i jego kumpel – Baring”) – jest nie tylko pępkiem światowych transakcji walutowych, ale także bardzo ważnym ośrodkiem medialnym i co oczywiste – ogromnym rynkiem zbytu. Nic w tym dziwnego, skoro cała aglomeracja liczy około dwudziestu milionów mieszkańców (sam obręb Londynu – Greater London – natomiast nieco ponad 8 mln) – a każdy z nich musi przecież coś jeść i pić, raz za czas kupić nowe buty, a także, od czasu do czasu, zaznać nieco relaksu. Z tego tortu swój kawałeczek systematycznie wykrawa również największa organizacja mieszanych sztuk walki, a tegoroczna, londyńska uczta każdego fana MMA przypadła na pierwszy weekend marca. Skoro zatem gala UFC Fight Night: Gustafsson vs. Manuwa jest już za nami, mogę podzielić się z Wami, Drodzy Czytelnicy, wrażeniami z tego widowiska, bo miałem przyjemność oglądać je na żywo – z miejsca prasowego wewnątrz londyńskiej Millennium Dome.

Ultimate Fighting Championship ze swoim oktagonem – a właściwie z Oktagonem – w miarę regularnie odwiedza tę metropolię i na niej głównie opiera promocję swojej marki na Wyspach Brytyjskich. Pierwszy raz do miasta czerwonych, piętrowych autobusów, a zarazem pierwszy raz do Anglii i całej Wielkiej Brytanii w ogóle, Zuffa zawitała w 2002 roku – galą UFC 38: Brawl at the Hall, której walką wieczoru był pojedynek Matta Hughesa z Carlosem Newtonem. Mimo iż po tym debiucie Londyn musiał czekać aż pięć kolejnych lat na następne wydarzenie spod bandery UFC, to w ogólnym rozrachunku prawie połowa z piętnastu wydarzeń, jakie do tej pory w Wielkiej Brytanii zorganizowali Amerykanie, miała miejsce właśnie w londyńskiej O2 Arenie – zwanej po prostu: the O2. I choć większość brytyjskich gal pod względem kart walk zwyczajnie nie zachwyca – a szukanie w nich wartościowych pojedynków czasami przypomina poszukiwania ziaren kawowca do produkcji słynnej na cały świat Kopi luwak – to Londyn musi być najwyraźniej darzony przez Danę White’a pewną estymą, bowiem wśród zawodników, którzy mieli okazję wystąpić przed Londyńczykami znajdują się tak uznane gwiazdy, jak Quionton Jackson, Dan Henderson (to właśnie w Londynie stoczyli pomiędzy sobą pojedynek unifikujący tytuły mistrzowskie UFC i PRIDE), Mirko Filipovic, Chael Sonnen, czy Fabricio Werdum; a także brytyjskie ikony tego sportu, jak Michael Bisping i Dan Hardy – no i oczywiście bohater ostatniej walki wieczoru, Szwed Alexander Gustafsson. Nie inaczej było podczas minionej gali, której rozpiska była jedną z lepszych wyjazdowych kart organizacji w ostatnim czasie – a przynajmniej karta główna, bo oczywistym jest, że biegunka aranżacyjna na którą od pewnego czasu cierpi UFC, siłą rzeczy musi prowadzić do zaniżania poziomu zawodników walczących na kartach wstępnych i londyńska gala nie była tutaj wyjątkiem. Niemniej jednak, na papierze wydarzenie prezentowało się bardzo dobrze a i same walki nie rozczarowały – ale o tym wspomnę jeszcze w dalszej części tekstu.

Zgodnie z hitchcockowską sztuką narracji mój wyjazd na UFC Fight Night rozpoczął się od trzęsienia ziemi a później, oczywiście, napięcie wyłącznie rosło. Trudno bowiem inaczej niż trzęsieniem ziemi nazwać sytuację, w której na dwanaście godzin do wylotu – około godziny 21:00 – otrzymuje się maila z działu odpowiedzialnego w UFC za kontakt z mediami, w którym zamiast ostatecznego potwierdzenia przyznanej akredytacji prasowej, o które prosiliśmy, widnieje informacja, że nigdy nie składano wniosku akredytacyjnego na podane nazwisko – więc nie mogą takowej zapewnić. I to wszystko w sytuacji, w której kolejnej odpowiedzi ze strony światowego hegemona można było spodziewać się najwcześniej za kilkanaście godzin. Lecieć… nie lecieć? – kołatało na przemian w mej głowie, a złość przeplatała rozgoryczenie. Na szczęście znany z zamiłowania do telefonów BlackBerry Dana White, musiał zaopatrzyć w nie również swoich pracowników – co z pewnością przysporzyło mi tej nocy spokojniejszego snu, bowiem e-mail z dobrą nowiną nadszedł po około godzinie właśnie z pospolitej „jeżynki”. Widać jednak gołym okiem, że bałagan w sferze administracyjnej, to domena większości dużych firm. Mniejsza jednak o to, istotne, że wszystko dobrze się skończyło i pozostawało już tylko dotrzeć do O2 Areny na czas.

Po niespełna dwóch i pół godziny lotu koła żelaznego kolosa z powrotem dotknęły ziemi i po krótkiej odprawie paszportowej mogłem już zacząć rozglądać się za transportem do centrum Londynu. Wpierw jednak należało opędzić się od wszechobecnych taksówkarzy – którzy za okazyjną cenę stu funtów zgodni byli zawieźć mnie pod same drzwi hotelu i w ogóle gdzie tylko zechcę – i zrozumieć mapę słynnego, londyńskiego underground, które w porównaniu z naszą stołeczną, pojedynczą nitką metra – swoją drogą Brytyjczycy kompletnie nie znają tego słowa – wydaje się czymś równie niezrozumiałym, jak alfabet Braille’a dla większej części ludzkości. Potężna pajęczyna składająca się z prawie trzystu stacji i ponad czterystu kilometrów torów potrafi wyzwolić małego chłopca z każdego twardziela. Ostatecznie po prawie półtoragodzinnej podróży zameldowałem się w hotelu – już praktycznie spóźniony na oficjalne ważenie. Nie walcząc z czasem postanowiłem zaplanować trasę powrotną – co wcale łatwe nie było, bo poranna komunikacja w Londynie zmusza człowieka do korzystania z usług taksówkarzy, którzy za okazyjną cenię… no wiadomo – i rozejrzeć się po okolicy. Sporym zaskoczeniem było dla mnie, że ulice otaczające the Royal Docks (kompleks trzech doków osadzonych na Tamizie: Royal Albert Dock, the Royal Victoria Dock oraz the King George V Dock) są praktycznie pozbawione ruchu ulicznego i sklepów – poza kilkoma z podstawowymi artykułami spożywczo-przemysłowymi. Główną atrakcją Royal Victoria Dock, jest kolej linowa – dzięki której można dostać się na drugą stronę Tamizy, do dzielnicy Greenwich, w której znajduje się the O2. Ta część miasta jest zaprojektowana w ten sposób, że chcący pospacerować turysta, aby przedostać się na drugi brzeg musi skorzystać ze wspomnianej kolejki – bądź udać się do metra lub na autobus.

Właśnie z wagonika kolejki linowej pierwszy raz zobaczyłem słynną Millennium Dome zbudowaną by uczcić nowe tysiąclecie. Prawdę mówiąc hala jest brzydka – z daleka wygląda jak niedokończony budynek… a właściwie wielki namiot z wystającymi drutami. Dwanaście sterczących, stumetrowych, żółtych masztów ma symbolizować dwanaście godzin tarczy zegara i podkreślać znaczenie Greenwich Mean Time (GMT). Tak czy owak – hala jest szpetna i nasza sopocka Ergo Arena nie ma się specjalnie czego wstydzić. Wnętrze za to robi kolosalne wrażenie. Jest ogromne. Zewnętrzny pierścień, to praktycznie centrum handlowe z kilkudziesięcioma lokalami – od kina, poprzez sklepy i restauracje, na aptece kończąc. Tylna część hali, to znowu gigantyczna przestrzeń ładunkowa z wylanym asfaltem i podjazdem dla ciężarówek. W środku tego owalnego pasa butików, niczym żółtko w jajku, znajduje się już sama O2 Arena – jej ogrom na pierwszy rzut oka jest niewidoczny, dopiero po zorientowaniu się, że rzucająca się w oczy część trybun jest ledwie jedną z trzech kondygnacji, do świadomości dociera ile ludzi jest w stanie połknąć ten obiekt (24 000) – oraz jak dobrze został zaprojektowany!

Nazajutrz pojawiłem się na hali po 15:00 – zgodnie z zaleceniami UFC – gdzie od strony zaplecza udałem się na odprawę dla mediów. Po przydzieleniu identyfikatora powędrowałem do media roomu, gdzie zaprawieni w bojach dziennikarze z poważnymi minami przeglądali facebooka i opychali się dobrodziejstwami serwowanymi przez catering – słowem: standard. Zresztą, gdy tylko podpiąłem się pod lokalną sieć wi-fi bez mrugnięcia okiem dołączyłem do zadowolonego grona. Widać, że UFC zna powiedzenie „przez żołądek do serca”, bo po tak smakowitej uczcie słowa krytyki przychodzą zawsze trudniej. Sam pokój prasowy był w pełni profesjonalny. Na ścianach znajdowało się pięć dużych LCD, w których w doskonałej jakości transmitowana była gala z pełnym komentarzem. Przy wejściu czekały kilkunastostronicowe notatki dla prasy opisujące całe wydarzenie, zasady, kartę walk. Pod jedną ścianą znajdowało się przygotowane miejsce dla opuszczających Oktagon zawodników, w którym udzielali oni wywiadów zaprzyjaźnionym z UFC mediom. Przyznam, że byłem bardzo pozytywnie zaskoczony kącikiem dziennikarskim – po pierwsze dlatego, że media roomy w Polsce są ciągle rzadkością (co po części jest spowodowane problemami architektonicznymi większości obiektów) a po drugie dlatego, że jest to najlepsze miejsce dla pracy dziennikarza na gali i gdybym tylko nie chłonął każdego drobiazgu hali jak ktoś, kto pierwszy raz na żywo ogląda mistyczne UFC, to pewnie właśnie tam spędziłbym znaczną część wieczoru. Zresztą na ów profesjonalizm obsługi mediów składało się także kilka innych czynników – m.in. choćby dostarczanie po każdej walce skanów kart sędziowskich, wraz z krótkimi wypowiedziami walczących (które równocześnie wysyłane były mailowo na adres podany przy wniosku o akredytację). Takie dbanie o detale musi robić wrażenie, zwłaszcza kiedy przypomnimy sobie, że na naszym podwórku mało który organizator jest w stanie podać po walce dokładny czas zakończenia pojedynku, a ostatnio na jednej gali zdarzyło się nawet, że i wyników ważenia „nikt nie zapisywał”.

Sektor wyznaczony dla prasy – na płycie, frontalnie do Oktagonu – charakteryzował się bardzo dobrą widocznością (rzecz jasna na tyle, na ile to możliwe z płyty) i gdyby włączono go do sprzedaży, to miejsca wchodzące w jego skład byłyby z całą pewnością jednymi z droższych. Taka postawa znacząco kontrastuje z postawą krajowych organizatorów, którzy dla mediów, w znacznej większości, przeznaczają sektory, które się zwyczajnie nie sprzedały – albo które mają mały potencjał zarobkowy. Jest to zapewne spowodowane, całkowicie odmiennym od tubylczego, podejściem do mediów, które w naszym kraju często traktowane są niczym piąte koło u wozu – któremu dodatkowo trzeba jeszcze zapewnić darmową miejscówkę – a nie jak łącznik pomiędzy organizacją a fanami. Cóż, w nadwiślańskim MMA sporo musi się jeszcze zmienić i zapewne i na tę zmianę przyjdzie kiedyś czas. Przed większością miejsc dla prasy – podobnie jak w media roomie – znajdowały się stoły na laptopy z pełnym podłączeniem do prądu. Może wydawać się dziwne, że zwracam na to uwagę, ale nie potrafię zliczyć ile to razy zabierałem na krajowe gale (nawet na te duże!) własną „złodziejkę” dzięki której – tylko dzięki której! – miałem pewność, że laptop z którego piszę relację nie wyłączy się po kilku godzinach z braku prądu. Co również przykuło moją uwagę, to ogromna ilość telebimów wewnątrz hali. Z każdego miejsca można było komfortowo oglądać walkę – zarówno patrząc bezpośrednio na Oktagon, jak i na telebim. Nie trzeba było się odwracać, czy gimnastykować w poszukiwaniu ekranu – po prostu były tam gdzie być powinny. Mówiąc krótko: od strony technicznej wszystko było dopięte na ostatni guzik.

Podobnie sprawa wygląda z samym widowiskiem. Większość pojedynków była emocjonująca i efektowna. Cała gala trzymała w napięciu a wisienka na torcie jaką był pojedynek Gustafssona z Manuwą sprawił, że pozytywne wrażenia uwypukliły się. Miałem to szczęście, że upadający po kolanie Szweda Anglik przewrócił się po „mojej” części Oktagonu – zatem mogłem w pełni delektować się kunsztem „Maulera”. Pierwsze co przyszło mi na myśl po tym, jak Alex niemal wbił głowę Jimiego w deski było słowo: impet. Przyspieszenie, dynamika. Jest to coś, co wyróżnia dobrych zawodników od zawodników znakomitych, coś, co do tej pory na żywo widziałem tylko na KSW – podczas pojedynków Chalidowa. Oczywiście nie chcę się tutaj wdawać w kolejne długie wywody na temat Czeczeńca z Olsztyna, nie czas i miejsce na to – pragnę jedynie wyrazić podobieństwo, które nasunęło mi się podczas oglądania popisu szwedzkiego zawodnika. Niesamowite przeżycie! – zresztą całe wydarzenie było właśnie takim przeżyciem. Atmosfera na hali była wspaniała. Takiego dopingu nie słyszałem nigdy wcześniej. Być może natężenie hałasu, jakie wygenerował debiut Pudzianowskiego można porównać do tego, co działo się na trybunach podczas walki wieczoru – ale w the O2 doping praktycznie nie ustawał. Ba! Praktycznie podczas całej gali doping nie ustawał. Nie wiem, czy była to zasługa kibiców ze Szwecji – czasami odnosiłem wrażenie, że Szwedzi wypełniają jedną czwartą, a może i jedną trzecią hali – którzy dopingowali „swoich”, machali flagami i szalikami – czy raczej efekt sprzedawanego na hali piwa. Bardzo możliwe, że na wesoły doping publiczności wpłynęło i jedno i drugie. W każdym razie klimat panował fantastyczny – Anglicy zresztą wcale gorsi pod tym względem od Szwedów nie byli, może jedynie nieco słabiej zorganizowani. Mimo dostępności alkoholu nie stwierdziłem żadnych incydentów zarówno w trakcie, jak i po gali. W zasadzie nie ma się czemu dziwić, bo wydarzenie było tak mocno obstawione przez ochronę, jak dwie gale KSW razem wzięte. Można odnieść wrażenie, że za samo wynagrodzenie dla ochroniarzy pracujących na tej gali, można by w Polsce zorganizować małą galę MMA. Kwestia ochrony, to także zabezpieczenie imprezy po jej zakończeniu – co wywarło na mnie chyba jeszcze większe wrażenie, niż ilość ochroniarzy wewnątrz. Cała trasa z hali prowadząca do metra została ogrodzona bramkami a funkcjonariusze policji przez megafony kierowali ruchem. Wyznaczona ścieżka została znacząco zwężona, by uniknąć korkowania oraz przepychanek, i cały wielotysięczny tłum bardzo sprawnie został zapakowany do wagonów. Rzecz jasna jest to w dużej mierze zasługa ulokowania samej hali – która znajduje się na meandrze Tamizy, odizolowana od pozostałych części miasta, przez co jedyny kierunek w jakim można podążać, to właśnie kierunek stacji metra – ale mimo wszystko należy to odnotować.

Trudno mi pisać o minusach, kiedy wszystko co widziałem – może poza oprawą, która w porównaniu z KSW, jest surowa i mało efektowna – przerasta to, co mogłem do tej pory spotkać na krajowych galach o kilka pięter. Raził brak Bruce Buffera. No jasne, gdyby Andy Friedlander pojawił się na którejś z polskich gal, to pewnie bym zbytnio nie narzekał – ale tu po prostu czułem pewien niedosyt. Może dlatego, że chciałem na żywo usłyszeć właśnie Bruce’a? – pewnie tak. Dan Hardy wcielający się w komentatora wypadł natomiast bardzo dobrze – choć było u niego widać lekki stres na samym początku. Nie widziałem Dany White’a – w ogóle – za to przybiłem przysłowiową piątkę ze Stitchem (tylko tyle i aż tyle). Na minus wypadły mnie Octagon Girls – choć to oczywiście kwestia gustu. Nie to, żeby były brzydkie – bo powiedzieć o Carly Baker, czy Kristie McKeon, że są brzydkie, to jak powiedzieć o Porsche, że to zły samochód. Po prostu na tle dziewczyn z KSW, na żywo – nie z podrasowanych zdjęć – wyglądają mocno zwyczajnie i nie ma w moich słowach żadnej kokieterii w stosunku do krajowej organizacji. Żałuję, że nie było Britney Palmer, bo z chęcią zobaczyłbym, czy po przemianie w „Szaraka” wygląda równie źle co w telewizji. Ot, takie drobnostki marudzącego fana.

Dana White po gali wyraził swoje zadowolenie z wydarzenia, pisząc na “ćwierkaczu” że “była to najbardziej udana gala jaką kiedykolwiek zrobili w Wielkiej Brytanii”. Trudno mi się do tych słów odnieść – White chyba wie co mówi – mogę natomiast powiedzieć, że z całą pewnością była to najlepsza gala MMA na jakie byłem. I piszę to zarówno jako osoba zajmująca się tym sportem, po części, zawodowo, jak i zwykły fan mieszanych sztuk walki. Myślę, że każdy sympatyk MMA powinien mieć okazję przynajmniej raz w życiu zobaczyć Ultimate Fighting Championship na żywo i poczuć klimat MMA na najwyższym poziomie – jest to niezapomniane przeżycie. Szkoda jedynie, że polska odsłona tego show oddala się w czasie, nie wiadomo na jak długo – przez co perspektywa tego fanowskiego uniesienia pozostaje dla większości rodaków w sferze marzeń i bardziej odległych planów. Niemniej, kiedy tylko będziecie mieli sposobność pojawienia się na gali największej organizacji świata nie wahajcie się – z pewnością nie będziecie żałować.


Kartka z pamiętnika: UFC Fight Night 38


Viewing all articles
Browse latest Browse all 4630

Trending Articles