Chyba nawet będąc w największej gorączce nie mogli sobie właściciele Konfrontacji Sztuk Walki wymarzyć aż tak pomyślnego „rebrandingu” swojej marki, jaki dokonał się minionego wieczora. Rzecz jasna słowo „rebranding” należy brać tutaj w spory cudzysłów – co też czynię – bo oczywiście o żadnej zmianie marki nie można w przypadku KSW mówić. Jednak zastąpienie białego ringu – będącego od dekady symbolem tej organizacji – okrągłą klatką, w rzeczy samej musiało być dla Federacji KSW małym trzęsieniem ziemi. Bo trzeba pamiętać, że Konfrontacja Sztuk Walki, to prócz MMA na europejskim poziomie, bardzo silna krajowa marka. Toteż zmiana areny na jakiej rozgrywa się całe widowisko z pewnością była dla Martina Lewandowskiego i Macieja Kawulskiego krokiem, w pewnym sensie, problematycznym – do którego należało się starannie przygotować. Jednocześnie zmiana ta była krokiem bardzo potrzebnym, umożliwiającym dalszy rozwój. Teraz, kiedy KSW 27: Cage Time przeszła do historii, a emocje jej towarzyszące powoli opadają, można usiąść i spokojnie podsumować całe przedsięwzięcie.
Ale to jest już zadaniem należącym do właścicieli największej polskiej organizacji, a przynajmniej ja nie zamierzam w niniejszym tekście zbierać „plusów dodatnich” i „plusów ujemnych” – jak to mawiał niegdyś pewien wygrywający w totka elektryk – minionej gali. Bo cóż z tego, że było kilka mankamentów, których zapewne dało się uniknąć, skoro żaden z nich nie był w stanie przesłonić fantastycznej pracy, jaka sobotniego wieczora została wykonana w Ergo Arenie? Chyba pierwszy raz od… no właśnie, od jak dawna? – pierwszy raz od wielu gal, KSW zorganizowało wydarzenie, po obejrzeniu którego nie mam ochoty narzekać. Naprawdę. Nie mam ochoty wylać wiadra pomyj na sędziowanie; na nie do końca logiczny matchmaking; na wyczyny dziejące się w ringu – teraz już w klatce – jak nielegalne ciosy głową, kopnięcia w parterze, uderzenia w krocze; czy też poza nim. Mało tego! KSW 27 sprawiło, że nakręciłem budzik odliczający dni do następnej gali warszawsko-wrocławskiego duetu, toteż jakakolwiek krytyka sobotniej gali byłaby z mojej strony niczym innym, jak tylko mało pożytecznym szukaniem dziury w całym. Bo pozytywów było naprawdę wiele – począwszy od wspomnianej klatki, przez walki oraz sędziowanie, aż do oprawy i atmosfery całego wydarzenia.
Być może Maciek Kawulski nieco nas kokietuje powtarzając w wywiadach, że sama klatka i jej wygląd ma małe znaczenie, że liczą się, przede wszystkim, aspekty techniczne – odpowiednia widoczność, rozmiar i wytrzymałość - a może rzeczywiście tak właśnie uważa. Mniejsza jednak o to, ponieważ nawet jeśli właściciele KSW rzeczywiście skupili się w większej części na walorach praktycznych, to o estetyce całości nie zapomnieli. Klatka jest duża, pozbawiona udziwnień, jednak w połączeniu z efektami świetlnymi i pirotechnicznymi robi bardzo dobre wrażenie – co z pewnością przyczyni się do odczarowania wizerunku tego typu aren, widzianych często przez ludzi spoza środowiska oraz media głównego nurtu, jako miejsce mordu i barbarzyństwa. Zresztą KSW wraz z telewizją Polsat od dawna wykonuje pod względem ocieplania wizerunku wszechstylowej walki wręcz nieocenioną pracę. Wraz z wprowadzeniem nowego pola bitwy przemodelowano też stałe elementy całego show. Całkowicie zmieniono grafiki, jakie telewidz zobaczy na ekranie – od „metryczek” zawodników po animację logotypu. Mały szczegół a cieszy. W zasadzie KSW zawsze było o lata świetlne przed jakąkolwiek konkurencją, nawet tą ze strony UFC, pod względem wizualnym. Mimo że Hearb Dean nie był podczas sobotniego spektaklu „elementem wizualnym”, to nie można było nie zwrócić na czarnoskórego sędziego uwagi, zwłaszcza podczas walki wieczoru. Mamed Chalidow, Maiquel Falcao oraz właśnie Dean – w jednej klatce? Toż to spokojnie można było opatrzyć naklejką UFC i wydarzenie nie straciłoby nic ze swojej autentyczności. Tak więc zatrudnienie amerykańskiego arbitra było bez wątpienia krokiem we właściwym kierunku, cieszy fakt, że obie strony doszły do porozumienia i kontrakt został podpisany na dłuższy okres.
Skoro jesteśmy już przy głównym daniu wczorajszej gali, to oczywiście nie sposób pominąć Mameda Chalidowa. Przed walką wszyscy komentatorzy zgodnie stwierdzili, że Brazylijczyk jest najlepszym zawodnikiem z jakim Czeczen zmierzy się od dłuższego czasu. I w rzeczy samej, tak właśnie było – a mimo tego, pojedynek i tak nie dotrwał nawet do drugiej rundy. Trudno przejść obok talentu Chalidowa obojętnie, aż się prosi popuścić wodzę fantazji co do jego dalszej kariery, jednak w tym momencie urwę temat – bo pewnie zacząłbym marudzić, a obiecałem tego nie robić. No więc, kolejnym bohaterem gali był oczywiście Borys Mańkowski. Zastanawiając się nad przebiegiem jego pojedynku z Aslambkiem Saidovem określiłem starcie – podobnie zresztą jak i większość obserwatorów – jako fifty-fifty. I pomimo że ostatecznie postawiłem swój typ na przedstawiciela olsztyńskiego Arrachionu, to jednak oczyma wyobraźni byłem sobie w stanie wyobrazić, jak po ciężkiej bitwie Mańkowski zabiera pas do Poznania. W życiu jednak nie pomyślałbym, że podopieczny Andrzeja Kościelskiego rozprawi się z Saidovem przed czasem! Borys co prawda zawsze wyglądał jak mocny, polski żubr – nie mylić z piwem! – potrafiący przyłożyć, a kiedy trzeba, zapasami, stratować swojego przeciwnika – jednak w sobotę zmienił się w prawdziwego tura! Wielka, agresywna bestia. Bestia, która od teraz posiada pas wagi półśredniej.
Nie odchodząc od tematu poznańskiego Ankosu, pragnę również wyrazić swoje podekscytowanie młodym Gamrotem. To w jaki sposób ów chłopak walczy jest istną ucztą dla oczu. W starciu z Jeffersonem George’m był niczym rozpędzony nosorożec – nie do zatrzymania. Gdy anglik złapał go na ziemi w trójkątne duszenie, prędzej można było się spodziewać, że Mateusz – niczym zwierze złapane we wnyk – wyrwie się z pułapki pozostawiając w niej uchwyconą rękę i będzie walczył nadal, bez niej, niż że odklepie technikę kończącą i podda walkę! Widać Ankos, to nie tylko szkoła zapasów, szkoła MMA – to także szkoła charakteru. Bo nawet skazywany na porażkę Łukasz Rajewski, mimo iż faktycznie przegrał swój pojedynek z nieporównywalnie bardziej doświadczonym Łukaszem Chlewickim, zaprezentował się w klatce bardzo dobrze, błyszcząc przygotowaniem zapaśniczym. I jeden i drugi będą sporym wzmocnieniem rozpisek KSW.
Przyjemnie zaskoczył Rafał Błachuta, poddając techniką z arsenału judo Patricka Vallee. Spodziewałem się, że Francuz będzie dla naszego krajana większym wyzwaniem – jak się okazuje, zupełnie bezpodstawnie. Walkę dalej Tomasz Narkun zrobił co zrobić musiał, w mgnieniu oka odklepując dźwignią skrętową cierpiącego na chroniczną niedowagę Charlesa Andrade’a. Pojedynek Piotrka Strusa z Abu Azaitarem co prawda nieco zwolnił obroty całego wydarzenia, ale było to bardziej efektem szybkiego tempa poprzednich starć, niż słabości potyczki w wadze średniej. Remis – z którym się nie do końca zgadzam – jaki sędziowie przyznali w tej walce jedynie dodał pojedynkowi kolorytu i jeszcze bardziej podgrzał atmosferę w sopockiej hali. W dalszej części karty Karolina Kowalkiewicz bez problemu obroniła noszony na biodrach pas mistrzowski kategorii słomkowej. Zwycięstwem nad Jasminką Cive Kowalkiewicz jeszcze bardziej zaostrzyła apetyt fanów kobiecego MMA na mega starcie z inną polską dominatorką – Joanną Jędrzejczyk. Można wyłącznie ubolewać, że do potencjalnego pojedynku dziewczyn dojdzie najprawdopodobniej w amerykańskiej organizacji Invicta – z którą obie Polski mają podpisany kontrakt – a nie w klatce Konfrontacji Szuk Walki. Ale trudno, miałem wszak nie narzekać.
Na sam koniec odłożyłem pojedynek Mariusza Pudzianowskiego z Olim Thompsonem, bo był to z pewnością najsłabszy element sobotniego wydarzenia. Anglik wyglądał fatalnie, co Pudzianowski – nakręcany rano i wieczór przez Piotra Jeleniewskiego – z sukcesem wykorzystał. Pomimo tego, że walka do elektryzujących nie należała, po owacjach dobiegających z trybun można stwierdzić, że były strongman w dalszym ciągu porywa mocno dopingującą go publiczność. Miejmy nadzieję, że od najbliższego wznowienia kontraktu z KSW będzie mógł to robić na dystansie trzech rund.
Kończąc moją laurkową recenzję KSW 27: Cage Time wspomnę o szczegółach technicznych. Galę można było oglądać, po wykupieniu pay-per-view w cenie czterdziestu złotych, na platformie Cyfrowego Polsatu, UPC, iPla TV, oraz KSW TV. Wybrałem platformę dedykowaną Konfrontacji Sztuk Walki, po raz drugi już, i – również po raz drugi – nie zawiodłem się. Co prawda zdarzają się głosy, nawet częste, że ta platforma, podobnie jak iPla, mocno utrudniała śledzenie pojedynków – zrywając transmisję i zbyt długo ją buforując – jednak ja nie mogę napisać niczego takiego. Od początku do końca wszystko działało jak należy, w wysokiej rozdzielczości i transmisją z szatni widniejącą w lewym górnym rogu ekranu. Słowem podsumowania, życzę sobie więcej takich gal MMA na naszym podwórku. Konfrontacja Sztuk Walki po raz kolejny powiększyła dystans dzielący ją od konkurencji, bo jakiekolwiek porównania dziecka duetu Kawulski-Lewandowski do pozostałych, krajowych organizacji, są jak porównywanie saksofonu do trąby – niby w to i w to się dmucha, a jednak melodia jakaś taka inna. Pozostaje mi zatem życzyć – sobie, fanom i organizatorom – udanej zagranicznej ekspansji, którą jakiś czas temu zapowiadali. Niech rodzime MMA idzie w świat nie tylko poprzez polskich zawodników odnoszących sukcesy poza granicami naszego kraju. Niech polskie MMA rozbłyśnie również siłą nadwiślańskich organizacji – siłą KSW!