Smutny czas zawitał do naszego, jakże wesołego na co dzień, światka wszechstylowej walki wręcz! Och, gdybym tylko był nieco bardziej religijny, napisałbym, że dosięgnął nas prawdziwy dopust Boży – kara za pazerny matchmaking, a już na pewno za nabijanie się z Mirka. Niestety nie jestem, muszę więc użyć innej metafory, mianowicie: nasze MMA z początkiem tygodnia zostało pozbawione niewinności – pozbawione siłą! I nie są to wcale żarty, żadne śmichy-chichy, zważywszy, że nasza scena nie jest jeszcze nawet pełnoletnia.
Najgorsze w całej sprawie jest to, że tego łajdactwa dopuścił się nie kto inny, jak zanany i ceniony w środowisku Piotr Hallmann– który do UFC wmaszerował wojskowym krokiem i radził sobie tam całkiem, całkiem. No bo gdyby to jakiś gagatek nas tak pohańbił – jakiś intruz z zewnątrz… ale że to nasz Piotruś takie rzeczy? Kto by pomyślał! Kto by się spodziewał!
A niebo zamieniło się miejscem z ziemią w poniedziałek, gdy Brazylijska Komisja ds. MMA przedstawiła wyniki kontroli antydopingowej, jakiej zostali poddani zawodnicy po gali UFC Fight Night 51 – na której Hallmann walczył z Gleisonem Tibau. U Polaka wykryto steryd drostanolon, co poskutkowało pozbawieniem go pięćdziesięciu tysięcy dolarów otrzymanych od organizacji w ramach bonusu za “występ wieczoru” – oraz zawieszeniem na dziewięć miesięcy. Wywołało to oczywiście ogromne oburzenie w internecie, komputerowe klawiatury przeżywały wraz Hallmannem trudne chwile – a fani krzyczeli do monitorów. Zawód, jaki przeżyli niektórzy można chyba porównać wyłącznie do chwili, w której wcześni nastolatkowie obu płci uświadamiają sobie, że dzieci wcale nie przynoszą bociany, tylko że ich rodzice rzeczywiście musieli robić te wszystkie, brzydkie rzeczy, żeby oni mogli pojawić się na świecie. Prawdziwa trauma.
Nie ma jednak tego złego, co by na dobre nie wyszło. Było bowiem dla mnie wielce pouczającym obserwować, jak wielu jeszcze ludzi wierzy w ideę czystości sportu – wierzy ślepo, trzeba dodać. Śp. Michael Jackson, znawca dzieci, powiedział w jednym z wywiadów:
Wszystko, co robię, jest inspirowane przez dzieci. Lubię ich niewinność, ich czystość. Widzę Boga w ich spojrzeniu.
Jestem przekonany, że gdyby król popu wstał z grobu i spojrzał w oczy polskich fanów MMA, to z całą pewnością i w ich spojrzeniu “ujrzałby Boga”. Nie mam co do tego żadnych wątpliwości.
Co do samego Piotra natomiast – szkoda ogromna. Podobnie jak większość fanów, bo sam się za takiego uważam, mam do niego pretensje. Nie za to że brał, bo nawet nie wiem przecież czy rzeczywiście stosował niedozwolone środki czy nie – wkłucia mu nie robiłem, żeby mieć pewność. Mam jednak wyrobiony pogląd na sprawę “czystości sportu” i jestem przekonany, że 99% zawodników walczących zawodowo korzysta z różnej formy dopingu. Być może Hallmann znajduje się w tym jednym procencie, rachunek prawdopodobieństwa podpowiada jednak co innego. Ale to nie ważne. Bo tak jak pisałem: nie mam do Hallmanna pretensji o to, że brał – mam do niego pretensje o to, że dał się złapać. I miałbym chyba jeszcze większe, gdyby się teraz okazało że dał się złapać a nie brał…
W dzisiejszym sporcie pozbywanie się z organizmu środków dopingujących jest taką samą umiejętnością, jak – dla przykładu – robienie wagi. Wpadka na teście antydopingowym jest po prostu zachowaniem nieprofesjonalnym – i na pewnym poziomie takie rzeczy nie powinny mieć miejsca.
Oczywiście Piotrek wszystkiemu zaprzecza, winą obarcza brazylijskich komisarzy, atakując przy okazji samą komisję, twierdząc, że działa ona nieprofesjonalnie, na łapu-capu – w co chętnie wierzę, nie tylko zresztą w przypadku komisji brazylijskiej. Co jednak mu w zaistniałej sytuacji pozostało? Przecież na kolanach na Jasną Górę nie pójdzie w przeprosiny, a nawet jeśli pójdzie – to trudno, by Matka Boska interweniowała w jego sprawie u Dany White’a. Jak to mówił “Cichy” z “Młodych Wilków”:
Nigdy do niczego się nie przyznawaj, złapią cię pijanego w samochodzie, to mów, że nie piłeś, znajdą ci dolary w kieszeni, to mów, że to pożyczone spodnie, a jak cię złapią na kradzieży za rękę, to mów, że to nie twoja ręka. Nigdy się nie przyznawaj.
I trudno o lepszą radę dla Hallmanna w dzisiejszym, przesiąkniętym hipokryzją świecie. Bo jak inaczej nazwać świat, w którym z jednej strony domagamy się coraz lepszych wyników sportowych: więcej, mocniej, szybciej – a z drugiej, ganimy sportowców za to, że chcą spełniać nasze zachcianki? Dana White – oczekujący od zawodników, aby podczas okresu przygotowawczego pracowali jak konie pociągowe, a w klatce zostawiali resztki zdrowia, którego nie stracili na treningu – doskonale zdaje sobie przecież sprawę z tego, w jaki sposób funkcjonuje dziś MMA, a jednak nie przeszkadza mu to, dla potrzeb potrzeb PR-owskich, obnosić się z pogardą dla “oszukujących” fighterów. Czy to nie hipokryzja?
Fani troszczą się o zdrowie zawodników, kiedy idzie o doping – a mają je w dupie domagając się poszerzenia arsenału dozwolonych technik? Czy to nie hipokryzja? I czy nie jest hipokryzją domaganie się od krajowych organizacji wprowadzenia drogich kontroli antydopingowych w sytuacji, w której wydanie siedmiu złotych na transmisję KSW w internetowym playerze to dla wielu zbyt dużo? Kto za te kontrole zapłaci? Jak organizatorzy mają zbilansować budżet? Doliczą do ceny biletów? A tak, jasne – odejmą od swojej marży oczywiście. Wszystko, byle tylko podtrzymać złudzenie o bocianie – po przecież tak jest ładniej, bardziej estetycznie.
Ale bociany odleciały. Na zawsze. Pozostaje mieć teraz nadzieję, że po tych dziewięciu miesiącach Hallmann nie zostawi nas z brzuchem i nie pożegna się z UFC. W co wierzę za co trzymam kciuki.