Wszelkie znaki na niebie i ziemi wskazują, że amerykański wynalazek w postaci płatnych transmisji za wydarzenia, głownie sportowe, zwany z angielska pay-per-view przyjął się w naszym kolorowym MMA bardzo dobrze. Za niespełna dwa tygodnie KSW 24 – kolejna, już trzecia, gala Kawulskiego i Lewandowskiego sprzedawana w tym systemie, trzecia i zdaje się że nie ostatnia.Pobudki z jakich włodarze Konfrontacji Sztuk Walki, namówieni przez kierownictwo telewizji Polsat, postanowili zaryzykować – zmieniając sposób dystrybucji swoich wydarzeń – nie są specjalną tajemnicą – a jeśli nawet i są, to sprawę dobrze naświetla stare powiedzenie mówiące, że jeśli nie wiadomo o co chodzi, to najpewniej chodzi o pieniądze. I w rzeczy samej trudno spodziewać się innych powodów tejże zmiany niż właśnie kwestii finansowych, a te, bardzo trafnie określił już w pierwszym wieku naszej ery cesarz Wespazjan – rzucając słynne pecunia non olet, co się przekłada, że pieniądze nie śmierdzą. Ano skoro nie śmierdzą, to przynajmniej ta jedna sprawa nie przeszkadza w gromadzeniu ich coraz to większych ilości – do czego PPV zdaje się świetnie nadawać.
Co prawda w zakresie zarobków organizatorów gal mieszanych sztuk walki nie mamy wiele informacji, w zasadzie nie mamy ich wcale – przynajmniej tych oficjalnych, tak więc w owym temacie jesteśmy skazani na domysły – ale skoro już jesteśmy skazani, to nie krępujmy się, domyślajmy się na całego! – póki mamy na to ochotę. W kuluarach mówi się bowiem, że telewizja Polsat płaci Federacji KSW pięćset tysięcy złotych w ramach licencji, za prawo do emitowania gali KSW przez telewizję Zygmunta Solorz-Żaka. Czy to dużo, czy to mało, to sprawa złożona – pewnym jest natomiast, że nawet jeśli zasłyszana kwota jest diametralnie inna od tej faktycznej, to, tak czy owak, suma ta osiągnęła już swój punkt maksymalny i więcej już wzrosnąć nie może – chyba, że wyniki oglądalności produktu warszawskiego duetu znacząco by się polepszyły. Na to się jednak nie zanosi, bo kolejne gale zaliczają raczej niewielkie spadki niż wzrosty, i chyba można przyjąć, że owe pół miliona to maksimum, jakie Kawulski z Lewandowskim są w stanie od telewizji Polsat “wyciągnąć”. Podobnie ma się sprawa z samym Polsatem – mimo iż w tym zakresie nie mogę opierać się choćby nawet na nieoficjalnych liczbach, to zakładam, że i stacja z żółtym słoneczkiem nie może zbytnio zwiększyć zysków płynących z bloków reklamowych – a więc lekarstwem na ową stagnację po jednej i po drugiej stronie, ma być wprowadzenie pay-per-view.
W pierwotnych założeniach koszt jednej subskrypcji zbliżającego się KSW 24 miał wynosić trzydzieści złotych – jak w przypadku pierwszej “Konfrontacji” dostarczanej w tym systemie, KSW 20 – jednak pierwotnym założeniem miało być również przeplatanie gal “płatnych” z tymi emitowanymi na otwartej antenie. Nieubłagany czas jak zwykle weryfikuje wszelakie obietnice, zweryfikował i tę – KSW 24 jest drugim z rzędu PPV, drugim po czterdzieści złotych – bo jak pisze na „ćwierkaczu” Martin Lewandowski: “jest dziewięć walk i żadna nie będzie lipą”. Czy będzie lipą, czy nie, to się oczywiście okaże w trakcie gali – dla nas istotną informacją jest cena. Kontynuując nasze domysły, możemy założyć bezpiecznie, że organizatorzy z jednej wykupionej subskrypcji mają dziesięć złotych, czyli do ręki otrzymują jedną czwartą ceny – reszta trafia na konta dystrybutorów, a właściwie jedynego dystrybutora – Polsatu. Tak jak pisałem, są to dość bezpieczne założenia, bo w rzeczywistości może być i tak, że KSW z owych czterdziestu złotych otrzymuje nawet połowę – nie bądźmy jednak tacy chciwi i zostańmy przy skromnych dziesięciu złotych zysku. Mnożąc tą sumę przez siedemdziesiąt tysięcy sprzedanych subskrypcji – Lewandowski żalił się po KSW 23, że wykupiono zaledwie siedemdziesiąt, osiemdziesiąt tysięcy PPV – otrzymujemy siedemset tysięcy złotych “z samej tylko transmisji” – co jest kwotą o czterdzieści procent wyższą niż suma wynikająca z licencji, a co ważniejsze – sam system jest na naszym rynku nowością a więc liczba ta może, z czasem nawet znacząco, wzrosnąć. Skoro przy okazji pierwszej, testowej gali – która z racji niższej ceny musiała przynieść mniejszy zysk – “próg zadowolenia” wyznaczony przez telewizję Polsat wynosił jedynie czterdzieści tysięcy sprzedanych PPV, to zakładam, że i oni z całego przedsięwzięcia są zadowoleni – bo, oczywiście utyskiwaniom Martina nie do końca możemy wierzyć – gdyby było aż tak źle jak mówi, to nie zdecydowali by się na kolejne PPV już przy okazji następnego wydarzenia. Choć w tek kwestii Polsat mógł kierowników naszego małego PRIDE przekupić – na przykład korzystniejszym dla nich podziałem z subskrypcji właśnie.
Jak jednak to zadowolenie Polsatu i KSW wpłynie na krajowy rynek i całą tutejszą branże? – bo, że Federacja KSW, jak każda firma, w pierwszej kolejności na celu ma dobro własne, a nie żadne tam dobro MMA, to rzecz jasna jak słońce. Co prawda czasem zdarza się, że interesy KSW – jak i każdej innej organizacji z UFC na czele – są zbieżne z interesem dyscypliny, jak na przykład chęć pozyskania coraz większej liczby fanów, jednak często interes branży jest diametralnie inny. Każdy chyba przyzna, że im więcej dobrze prosperujących organizacji w naszym kraju, tym lepiej dla dyscypliny – jednak interesem KSW jest, by tą konkurencję jak najbardziej osłabić. Czy zatem przerzucenie dystrybucji coraz to większej ilości gal na PPV przyczyni się do rozwoju MMA, czy do rozwoju KSW? A może zahamuje jedno i drugie?
Patrząc z perspektywy na cały rynek, dostrzegamy dwie duże organizacje, oraz sporą ilość mniejszych – nie mających aspiracji do kreowania rzeczywistości. Pomiędzy KSW i MMA Attack gołym okiem widać różnice w prowadzeniu biznesu – organizacja Darka Cholewy w dużej mierze stawia na sport – podobno w październikowej gali nie uświadczymy żadnej nie sportowej walki, choć uwierzę w to, dopiero kiedy gala będzie historią – Konfrontacja Sztuk Walki przede wszystkim opiera się na show i znanych personach. Bez cienia wątpliwości ta druga szkoła “robienia MMA” jest skuteczniejsza w krótkim terminie – zaledwie jedna gala z udziałem Mariusza Pudzianowskiego pozwoliła Kawulskiemu i Lewandowskiemu rozwinąć skrzydła bardziej, niż cała wcześniejsza, wieloletnia praca, a i przecież organizacja Cholewy ekspresowo urosła dzięki walkom dziwaków. O ile jednak Cholewa zapowiada stopniowe odchodzenie od takiej formuły promowania wszechstylowej walki wręcz, to Kawulski z Lewandowskim konsekwentnie twierdzą, że u nich żadnych dziwaków nie ma, a skądże, bo nawet taki Jacek Wiśniewski jest przecież sportowcem czystej krwi. Warto by się w tym miejscu zastanowić, czy aby określenie freak fight, co to po naszemu brzmi: walka dziwaków – nie wymaga ponownego zdefiniowania. Myślę, że dobrym wyznacznikiem, czy mamy do czynienia z dziwakiem – czy jak kto woli, z angielska, freakiem– czy jeszcze z zawodnikiem MMA, byłoby odpowiedzenie sobie na proste pytanie: czy dana persona znalazła by się w rozpisce konkretnej gali mieszanych sztuk walki, gdyby jej wartość marketingowa była równa wartości marketingowej najniżej osadzonego na karcie walk zawodnika? Oczywiście ową “wartość marketingową” trudno dokładnie zmierzyć, ale chyba zgodzimy się, że gdyby Mariusz Pudzianowski był znany szerszej publiczności w stopniu w jakim rozpoznawalny jest Mateusz Gamrot – to w KSW raczej nie byłoby dla niego miejsca. Jasne, kryterium to jest radykalnie inne niż obecnie przyjęte, i wywraca do góry nogami obowiązujący porządek – wszak nagle mogłoby się okazać, że i świeżo podpisany, nawet utytułowany, bokser w postaci Rafała Jackiewicza zalicza się do zbioru dziwaków. Ale zaraz,zaraz – gdyby tak bliżej przyjrzeć się sprawie, to czy trzydziestosześcioletni bokser, który przychodzi do MMA bez jakiegokolwiek doświadczenia w tym sporcie, “by zarobić, odłożyć na emeryturę, bo w boksie nie zarabiał, nie zarabia, a tutaj ma szansę zarobić więcej” – byłby przez poważną organizację brany pod uwagę jako zawodnik mieszanych sztuk walki? Dziesięć lat temu, kiedy Konfrontacja Sztuk Walki ową konfrontacją sztuk walki była w dosłownym tego wyrażenia znaczeniu – pewnie tak. Dziś, w dobie przekrojowego treningu i kompletnych fajterów jest to kompletnie pozbawione sensu – pomijając oczywiście aspekt promocyjny.
Cały problem w tym, że takich pojedynków nie ubywa, ba, nawet małe organizacje szukają dziś misia na miarę swoich możliwości, czego przykładem jest wczorajsza, sygnowana nazwiskiem Mirosława Oknińskiego, dwudziesta gala PLMMA – z walką wieczoru w której “o honor zawodnika” walczyli Kamil Bazelak i Józef Warchoł, która to walka według trenera Oknińskiego oczywiście walką dziwaków nie jest – co utwierdza mnie tylko w przekonaniu, że kto słucha Mirka Oknińskiego, ten sam sobie szkodzi.
Wróćmy jednak do samego pay-per-view, które napędzane jest takimi właśnie pojedynkami. Zważywszy na fakt, że o celebrytów nadających się do wszechstylowej walki wręcz jest w naszym kraju coraz trudniej, możemy założyć, że przyjdzie kiedyś czas, kiedy promocja wydarzenia będzie musiała oprzeć się wyłącznie na stuprocentowych zawodnikach – Pudzianowski prędzej czy później znudzi się widowni, Guzowska też nie ma zbyt wielkich perspektyw, wspomniany wcześniej Jackiewicz to zupełnie nie ta marketingowa liga. Kto jeszcze? – skompromitowany Burneika? Ilu znanych ludzi, nadających się do tego sportu będą w stanie znaleźć i przekonać organizatorzy? Na ile kolejnych gal wystarczy nam freaków?
Jeśli zatem w mniej lub bardziej odległej przyszłości będzie trzeba w końcu oprzeć promocje na zawodnikach z krwi i kości, to czy wprowadzanie dziś na duża skalę PPV – być może KSW 23 i 24 dalej są tylko kolejnym testem, jednak dwie gale z rzędu w tym systemie pokazują, że warszawski duet na spółkę z Polsatem całkiem poważnie myśli o sprawie – nie jest zwyczajnym marnowaniem czasu antenowego? Nie oszukujmy się – osiemdziesiąt tysięcy widzów nie może się równać z czterema milionami – jest to ogromne zawężenie skali odbiorców. Mało tego, płatne subskrypcje wykupują wyłącznie widzowie zaznajomieni z produktem, którzy dość dobrze orientują się w oglądanej dyscyplinie – tak więc o żadnym promowaniu nowych twarzy nie może być tutaj mowy. Czy nie lepiej, patrząc długofalowo, byłoby jak dotychczas przedstawiać wartościowych zawodników na otwartej antenie – i tak jak na plecach Pudzianowskiego wypromowano Chalidowa, Materlę, czy Błachowicza, na plecach Nastuli, Guzowskiej i, w dalszym ciągu, “Pudziana” wzmacniać marketingowo kolejnych zawodników, którzy w przyszłości – kiedy zabraknie dziwaków, zapewnią dobrą oglądalność i wypełnią kolejne hale? Oczywiście zasadniczym problemem takiej formy działalności jest ryzyko, którym obarczona jest każda długoterminowa inwestycja. Co jeśli zawodnik w którego promocję zainwestowano sporo pieniędzy, czasu i energii odniesie kontuzję? Co jeśli powinie mu się noga i przegra, raz, drugi? Co jeśli opęta go myśl o UFC i zapragnie przepłynąć ocean? W każdym z tych przypadków organizator poniesie straty, często nie tylko finansowe. Nikt jednak nie mówi, że „biznes walk” jest biznesem łatwym. Wspomniane wyżej dylematy zapewne chodzą, a przynajmniej powinny chodzić, po głowach właścicieli KSW – być może mają już oni przygotowany plan, którego poznania nie dostąpiliśmy. Kto wie? Jakiejkolwiek drogi nie wybiorą, prędzej czy później będą musieli zmierzyć się z kwestią celebrytów w MMA – i bardzo możliwe, że od podjętych dziś decyzji zależeć będzie sytuacja jaką zastaną w przyszłości.
Nie twierdzę bowiem, że PPV to całkowicie nietrafiony pomysł – ba, jak się okazało, jest to model sprzedaży, który może się w naszym kraju sprawdzić całkiem dobrze. Siedemdziesiąt, a może więcej, tysięcy sprzedanych subskrypcji KSW 23 – które przecież nie powalało na kolana rozpiską, to wynik więcej niż dobry – a więc potencjał jest. Uważam natomiast, że stawianie na pay-per-view w tym momencie jest zabiegiem przedwczesnym. Pierwotny pomysł zarządców KSW, by dużą galę PPV przeplatać mniejszą, emitowaną w otwartej antenie Polsatu uważam za bardziej rozważny i słuszny – ten sport ciągle wymaga pozyskiwania nowych, i edukacji dotychczasowych widzów, a płatne transmisje tego nie zapewniają.