Całe szczęście, że nasz świat jest skonstruowany w taki sposób, że wszystkie jego części składowe za wszelką cenę, bezustannie dążą do osiągnięcia stanu wzajemnej równowagi. Już Izaak Newton zauważył przecież, że obiekt o wyższej temperaturze przekazuje energię cieplną obiektowi o temperaturze niższej do momentu, aż ich temperatury się zrównają. A przecież prawo stygnięcia to nie jedyny przykład tego niekończącego się pędu do wzajemnego balansu. Innym – może nawet lepszym – jest choćby szalejący po pokoju balon, gdy tylko wypuścimy go niezwiązanego z rąk. Zgromadzone wewnątrz kolorowego kawałka gumy powietrze za wszelką cenę chce bowiem obniżyć swoje ciśnienie do poziomu atmosferycznego – czego zauważalnym rezultatem są wesołe tańce i popierdywania balonika, aż do momentu gdy różnica ciśnień zostanie zniwelowana. Mógłbym w tym miejscu podać jeszcze kilka innych świadectw dążenia układów do stanu równowagi termodynamicznej– lecz ani na to czas, ani miejsce. Już i tak z pewnością muszę się szybko wytłumaczyć z tego zahaczającego o fizykę wstępu. Nie jest on jednak przypadkowy.
Wszystko bowiem wskazuje na to, że pojęcie równowagi termodynamicznej ma także zastosowanie w świecie kibicowskim – a już z całą pewnością w naszym słodkim świecie wszechstylowej walki wręcz! I tak jak napisałem we wstępie: całe szczęście! Cóż byśmy bowiem poczęli, gdyby do tych cierpień jakie na nas przed dwoma tygodniami zesłała największa organizacja mieszanych sztuk walki dołączyli występy reprezentacji naszego kraju w piłce nożnej, na rozpoczętym przed paroma dniami Mundialu z Brazylii? Takiej dawki smutku byśmy raczej nie przetrawili, i już by nam nawet kolejna zarządzona przez prezydenta Komorowskiego żałoba narodowa – chyba setna za jego prezydentury – nie pomogła uspokoić skołatanych nerwów. Szczęśliwie równowaga została osiągnięta i na tym gruncie, po słabych występach Pawła Pawlaka i Krzysztofa Jotki w UFC przyszły sukcesy: Piotr Hallmann w kapitalnym stylu wygrał swoją trzecią walkę w opatentowanym oktagonie, a Joanna Jędrzejczyk pokazała, że w wyścigu do największej organizacji świata może nawet wyprzedzić kilku panów – którzy „chęć walki z najlepszymi” deklarują z niesłabnącą energią od wielu miesięcy, a może nawet od wielu lat. Po tych skrajnych przeżyciach emocje nadwiślańskich kibiców zostały ostatecznie wyciszone, bowiem nasza reprezentacja jedenastu mężczyzn uganiających się za kawałkiem gumy pozostała tym razem w domu – no bo i po co oni tam potrzebni?
Ale najważniejsze jest przecież MMA, a nie jakaś tam piłka – niech będzie i nawet nożna. Tu emocji nie brakowało, rzekłbym wręcz, że byliśmy w ostatnich tygodniach miotani nimi od ściany do ściany. Berlińska gala UFC miała być przecież „naszą galą”, a zwycięstwa Polaków miały być „naszym świętem”. Stało się jednak inaczej i zamiast się cieszyć musieliśmy płakać po kątach. Słabą postawę Pawła Pawlaka można racjonalnie wytłumaczyć – choć nie jest to już konieczne odkąd prawdę w naszej radiowej audycji spenetrował Paweł Kowalik mówiąc, że Pawlak „się zesrał”. Bardzo możliwe że tak właśnie było, choć podopiecznemu Marcina Rogowskiego w spodnie nie zaglądałem. Z pewnością Paweł jako jego menadżer jest ode mnie w tej materii bardziej kompetentny, więc uprzejmie zakładam, iż wie co mówi. Ja natomiast oglądając pojedynek Pawlak-Sobotta na ekranie komputera dostrzegłem inną przypadłość, a mianowicie odniosłem wrażenie, że Pawlaka dosięgła w tej walce dość poważna impotencja. Zważywszy, że był to jego pierwszy raz z UFC ta niemoc specjalnie nie dziwi. Dopiero jej połączenie z jednoczesnym rozwolnieniem jest zastanawiające i może stanowić znacznych rozmiarów problem dla tego młodego zawodnika. Całe szczęście, że diagnoza została postawiona bardzo wcześnie, a teraz wdrażana jest terapia – Marcin Rogowski zapowiedział, że jego wychowanek będzie uczęszczał do psychologa, by wspomniane problemy wyeliminować. Wszak nie jeden Pawlak padł ofiarą tej młodzieńczej przypadłości, lecz w tym wypadku należy działać szybko, bo kolejny występ w Octagonie UFC może dla niego być ostatnim. A byłoby szkoda zmarnować nabytą szansę.
Zastanawiam się w tym momencie, czy drugi rodak poległy w Berlinie również nie powinien zasiąść na fotelu psychologa sportowego. Nie, nie to, żeby Krzysztof Jotko zmagał się z ringową czy też pozaringową – pamiętamy przecież doskonale, jak nie tak przecież dawno temu Krzysiek chwalił się swoją tężyzną pani Ewie Drzyzdze – impotencją. Problem Jotki jest innej natury, choć znany od dawna. Podopieczny Mirka Oknińskiego niesłychanie późno rozkręca się w walce, w efekcie czego musi nadrabiać stracone punkty. Oczywiście w pojedynku z Magnusem Cedenbladem taki szybszy start i tak na niewiele by się zdał, bo Jotko przegrał przez poddanie – lecz jeśli Polak poważnie myśli nad sukcesami w największej lidze świata, powinien nad tym elementem mocno pracować. Tylko jak nad tym pracować jeżdżąc od klubu do klubu, za każdym razem trenując inne elementy w niezbyt spójny sposób? Niektórzy uważają, że takie treningi są dobre i dopasowane do Krzyśka – który jest sumiennym i pracowitym zawodnikiem, potrafiącym sobie obóz przygotowawczy zaplanować. Być może tak rzeczywiście jest. Ja jednak pozwalam sobie w to nie wierzyć, bo według mnie przygotowanie fightera powinno być – nawet jeśli składa się z wielu elementów – wewnętrznie spójne i złożone w jedną całość. A tego nie można osiągnąć jeżdżąc sobie to tu, to tam, bez większego ładu i składu. Nie bez przyczyny coraz większa ilość krajowych zawodników udaje się do Stanów Zjednoczonych, by tam trenować mieszane sztuki walki. Oprócz trenerów od stójki, parteru i zapasów, w największych klubach MMA w USA jest także trener od przygotowania kondycyjnego oraz trener główny – spinający te wszystkie elementy w jedną całość, maksymalizując tym samym efektywność całego obozu. Oczywiście po powrocie do kraju każdy jeden zawodnik odpowiadając na pytania o owe treningi w USA twierdzi, że właściwie to tu, u nas, są najlepsze kluby, a w Ameryce to jedynie sparingpartnerów jest więcej – tylko jakimś dziwnym trafem przy pierwszej okazji znowu lecą trenować za ocean. Na szczęście mądrze trenować można niemal wszędzie, i nawet nad Wisłą coraz więcej klubów kładzie nacisk na odpowiednia metodykę, a kilka z nich robi to już od bardzo dawna.
Wracając jednak do walki Jotko-Cedenblad. Krzysiek przegrał pierwszą, i przegrywał drugą rundę. Przez swój błąd dał się złapać w duszenie gilotynowe, które odklepał na sekundę przed gongiem kończącym rundę! Nie mam pojęcia, czy Jotko zdawał sobie sprawę z sytuacji czy nie, jednak można domniemywać, że Mirek Okniński w roli cornermana nie jest zbyt pożyteczny – bo potrafi co prawda bez mikrofonu zagłuszyć komentatorów, jednak w tym fachu nie do końca o to chodzi. No bo jaką wartość dla stojącego na środku pola walki zawodnika ma tysiąckrotnie powtarzana komenda: ko-la-no, ko-la-no? Toż to równie dobrze można by owe polecenie zapętlić, zgrać na kasetę magnetofonową i w narożniku postawić dobrej klasy „bumboxa”.
Ale dość tych narzekań. Szczęśliwie, po porażkach na berlińskim UFC, Joanna Jędrzejczyk przywróciła nam wszystkim optymizm – bez litości bijąc Rosi Sexton – a Piotr Hallmann swoją drugą wygraną w UFC ostatecznie unormował nam ciśnienie. Wychowanka olsztyńskiego Arrachionu kompletnie zdominowała znacznie bardziej doświadczoną Angielkę, raz po raz posyłając ją na deski i ostatecznie kończąc walkę przez nokaut w rundzie drugiej – czym wzbudziła niemały zachwyt wśród komentatorów i zagranicznych mediów. Zważywszy na to, że Asia potrafi przyłożyć, ale gdy trzeba umie też udzielając wywiadu narwać słów jak żonkili– jak pięknie śpiewa niezniszczalny Grzegorz Markowski – można pokładać spore nadzieje co do dalszego rozwoju jej kariery.
Hallmann natomiast udowodnił nam wszystkim, że poważnie traktuje pracę dla amerykańskiego giganta. Spakował manatki i na dłuższy okres wyjechał do Phoenix, gdzie w MMA Lab trenował m.in. z Bensonem Hendersonem. Efekty były widoczne, i mimo iż w umiejętnościach Piotrka nie nastąpiła jakaś skokowa poprawa, to jednak można było odnotować bardziej luźna stójkę, a także – co chyba nawet ważniejsze – chłodną głowę. Bonus jaki zawodnik z Trójmiasta otrzymał za swój wysęp będzie z pewnością pomocny przy utrzymaniu obecnego kursu – a jest to kurs bez dwóch zdań właściwy.
Na koniec nie wypada mi nie wspomnieć, że w tym naszym rozemocjonowaniu po niezbyt szczęśliwym dla Polaków UFC w Berlinie, za rękę postanowił potrzymać nas sam Dana White, stwierdzając, że UFC zawita do polski w 2015 roku. Niewątpliwie były to dla wszystkich sympatyków MMA w naszym kraju słowa pocieszenia, wskazujące, że amerykański gigant nie pomylił jednak „Poland” z „Holland” – jak to się wcześniej zdarzało – lecz wybuchu euforii, jak po słynnej prezentacji Garry’eg Cooka, nie uświadczyliśmy. Trudno się zresztą dziwić, bo w przełożeniu na język ludzki White mówi mniej więcej: „zrobimy galę w Polsce w przyszłym roku, o ile znajdziemy partnera telewizyjnego”. I tu faktycznie nie ma powodów do przesadnej radości, bo krążą plotki, iż Polsat – który ze swoim kanałem sportowym byłby dla UFC naturalnym partnerem – planuje zaangażować się mocniej w promocję mieszanych sztuk walki, w związku z czym energicznie poszukuje lokalnych promocji, mogących sprostać ich wymaganiom. Prawdopodobnie pierwszą jaskółką tych poszukiwań jest czerwcowa gala PROMMAC, która z nikąd „wyczarowała” transmisję w Polsacie Sport. A jeśli rzeczywiście jest to dopiero początek i niedługo w ramówce stacji ze słoneczkiem znajdziemy o wiele więcej MMA, to trudno sobie wyobrazić, by na antenie starczyło jeszcze miejsca na prawie czterdzieści gal UFC w roku. Oczywiście może się okazać, że owe pogłoski to nic więcej jak wyssane z palca plotki i w rzeczywistości wszystko już jest nie tylko policzone, ale i sprzedane – nie wykluczam i tego. Jeśli jednak faktycznie jest coś na rzeczy w tym temacie, trudno nie odnieść wrażenia, że w obliczu sukcesów kolejnych pay-per-view Konfrontacja Sztuk Walki w końcu zmieniła stanowisko negocjacyjne brzydkiej panny ze skromnym posagiem, i w rozmowach z Solorz-Żakiem Kawulski z Lewandowskim dali do zrozumienia, że w przypadku dogadania się UFC z Polsatem na KSW będzie zarabiał kto inny – a przynajmniej poważniej zastanowią się nad ofertą konkurencyjnych stacji.
Przyznam, że bardzo by mi odpowiadała sytuacja w której mielibyśmy w telewizji więcej lokalnego MMA kosztem transmisji gal UFC – i to nawet z dwóch powodów. Po pierwsze: ideologicznie – tak rzadko oglądamy, jak polska firma z sukcesem konkuruje, choćby na lokalnym rynku, z międzynarodową konkurencją, że taka blokada – kolejna już – założona UFC w naszym kraju przez KSW z pewnością by mnie uradowała. Po drugie: z czystego pragmatyzmu – bo większa liczba lokalnych gal w telewizji byłaby dla tubylczego rynku znacznie bardziej wartościowa, niż nocne transmisje UFC. Co by więc nie mówić można ze spokojem patrzeć na przód. Nasze słodkie jak landrynki MMA nie tylko dostarcza nam emocji i rozrywki, ale jeszcze dba abyśmy się nie zatracili ani w nadmiernym optymizmie – ani w nadmiernym pesymizmie! Słowem, byśmy przy tym kibicowaniu nie dostali rozstroju emocjonalnego. No czegóż możemy chcieć więcej?! Cieszmy się zatem. Cieszmy i kibicujmy!